wtorek, 30 kwietnia 2013

Wtorkowe czytaneczki - Tematy wielce osobliwe




No i stało się. Weszliśmy w erę rozkoszowania się brudami. Wszyscy rodzice czterolatków przypominają sobie zapewnie, jak to w tym wieku u ich dzieci robi się moda na wszystkie atrakcje typu kupa, siusiu, kozy do nosa, smarki etc. Etap niezbędny do przejścia z psychologicznego punktu widzenia, należy go tylko jakoś przetrwać. Zwykle jakiekolwiek reprymendy tylko pogarszają sytuację, a już zupełnie ją zaogniają w tozarzystwie osób trzecich. Żeby nasze brzdące mogły się wyrazić, a my nie musielibyśmy się wstydzić w trakcie wizyty u nobliwej prababci, rozmowy z nauczycielką, nabożeństwie z kościele, należałoby znaleźć jakieś akceptowalne środki ekspresji... tylko jak to zrobić w przypadku tematów tak osobliwych?
Czytałam kiedyś zwierzenia pewnej mamy, która postanowiła to nagłe zainteresowanie swojego syna wykorzystać do nauki czytania. I już niedługo potem synek czytał sylabami KU PA, SI SI, PU PA, KO ZA...
U nas dziś Gabryś biegał pół dnia wołając Biegunka, za nim podążał roześmiany Leopold powtarzając Ka Ka...No cóż różne są sposoby nabywania nowego słownictwa...

sobota, 27 kwietnia 2013

O baśniach jeszcze kilka słów...

Miłością do baśni zaraził Gabrysia tata, który jest baśniarzem i zna kilkadziesiąt lub też kilkaset historii na pamięć. A opowiada je tak, że słucha sie od pierwszego do ostatniego słowa z zapartym tchem. Dzieciom, osobom niepełnosprawnym, w szkołach, na scenie, i wieczorem przy łóżku zasypiającego Gabrysia....
Wiele z tych rzeczy, które tutaj napiszę wiem zatem nie tylko z własnych obserwacji, ale także od mojego męża i od B. Bettelheima. Obydwoje są dla mnie w tej kwestii autorytetem.

Baśnie są dla naszych dzieci niesamowitą skarbnicą. Wielu rzeczy. A przede wszystkim są źródłem zrozumienia świata i ogromną pomocą dla nich w radzeniu sobie z problemami. Kiedy piszę źródłem zrozumienia świata, nie mam na myśli tylko nabywania wiadomości i wiedzy. Choć niekiedy może się to zdarzyć, iż baśń kształci w sensie poznawczym (np można nauczyć sie z niej niektórych prawidłowości natury, czy też oczywiście ważnego a naszym przypadku słownictwa, wyrażeń), najczęściej charakter baśni jest nierealny: ptak mówi, warkocz służy do wspinania sie po wieży itd.

Mówiąc więc o zrozumieniu świata, myślę przede wszystkim o świecie społecznym i wewnętrznym dziecka: rozumieniu relacji z innymi, poznaniu siebie, kontaktu z własnymi emocjami i potrzebami, wniknieciu w różne swoje mroczne i trudne zakamarki. I to wszystko jest możliwe właśnie dzięki temu nierealnemu, fantastycznemu i symbolicznemu charakterowi baśni. Zważywszy na to, że hstoria taka nigdy lub prawdopodobnie nigdy się nie wydarzyła naprawdę i jest ona odległa, a już na pewno daleka od codziennej rzeczywistości dziecka, może ono łatwiej zidentyfikować się z bohaterem, z nakreśloną sytuacją. Ta odległość jest oczywiście pozorna, gdyż dzieci wybierają historie im bliskie, które najbardziej do nich przemawiają, które dotykają czułego punktu, zaczepiają je i nie chcą ich puścić dopóki coś sie nie uspokoi, nie wyciszy i maluch po dziesięciokrotnym wysłuchaniu tej samej baśni wkrótce poprosi o jakąś inną.

Nierealność poznawcza w baśniach zastąpiona jest w niesamowity sposób przez realność emocjonalną. Zarysowane w nich sytacje są aż nadto realne, jeżeli chodzi o opis uczuć, wewnętrznych konfliktów, koegzystujące dobro i zło. Dlatego baśnie pociągają, fascynują pomimo zawartego w nich okrucieństwa, a może ze względu właśnie na to okrucieństwo!

Negatywne emocje, jakie przeżywa człowiek, zazwyczaj są bardzo silne, mogą prowokować różne reakcje, często nas przekraczają, czasem ich nie rozumiemy, nie odnajdujemy się w nich...W miarę rozwoju i procesu socjalizacji, czyli uczenia się funkcjonowania, bycia wśród innch ludzi, radzimy sobie z tą syutacją wytwarzając mechanizmy obronne. Mechanizmy te mają na celu właśnie ochronę naszego głębokiego Ja przed różnymi trudnymi i zagrażającymi uczuciami, emocjami. W zasadzie każdy ma taką twierdzę obronna wybudowana po to, żeby nie zwariować, nie rozsypać się, dać sobie radę w trudnych momentach. Ważne, aby ta twierdza nie stała się za bardzo warowną, aby udostepniała innym dojście do nas, a nam kontakt z innymi i samym sobą.Ogólnie mówiąc nie jest dobrze, gdy mury sa zbyt ogormne, by przepuszczały słońce i radość z życia i nie jest dobrze, gdy murów nie ma, gdyż skarb wewnetrzny pozostaje bezbronny, narażony na ataki i kradzieże.

Małe dzieci najczęściej nie mają jeszcze całkowicie wykształconych mechanizmów obronnych, doświadczają więc emocji z cała ich pięknością i gwałtownością. Często mówimy, że to wspaniale być dzieckiem, stać sie jak dziecko...tak, to prawda, wiele nam z dziecięctwa brakuje: szczerości, zaufania, przebaczenia natychmiastowego...Ale rzadko zdajemy sobie sprawę, że bycie dzieckiem, to także bycie bezbronnym wobec ogromnych emocji - lęku, zazdrości, zawodu, smutku. Dziwimy się czasem, gdy widzimy dziecko tarzające sie po ziemi, bo czegoś mu się odmówiło, wrzeszczące, kopiące, nie rozumiemy jego reakcji...Ono po prostu przeżywa swoje trudne emocje. W niełatwy sposób, dla rodziców i otoczenia, ale dla niego samego też nie. Niełatwo tak się rozgniewać, uderzyć głową o podłogę, strasznie rozpłakać z powodu pozornej bzdury, nie wiedzieć jak wyjść z tej sytuacji z twarzą, godnie, nie być pocieszonym, widzieć, że te emocje doprowadzają rodziców do skrajności i nie mieć pojęcia co zrobić w tymi uczuciami, które przecież są, nie dają się odegnać, często powracają...

Wobec tej gwałtowności uczuć dziecka, gwałtowność i okrucieństwo baśniowe bledną i nabierają innego znaczenia.
Dla dziecka spotkanie z baśnią może  być wybawieniem od takich właśnie niezrozumiałych i niewyraźonych uczuć. Pozwala mu je przeżyć, wyrazić w bezpieczny,  bo nie zagrażający jego Ja sposób, i znaleźć rozwiązanie w przeżywanych problemach.
Kiedy dziecko spotyka na swojej drodze baśniowego bohatera, czy sytuację, przypominające mu to, co zna bardzo dobrze, choć najczęściej w sposób całkowicie nieświadomy, ze swojego wnętrza, wie, że nie jest już same. Ma towarzysza, z którym można przejść kawałek drogi, a później może wybierze innego, w danej chwili potrzebnego, bo przecież dziecko się zmienia, i emocje się zmieniają.
Dzięki wyrazistym sytuacjom emocjonalnym, okrutnym, jak je nazywamy, rozwiązaniom, dziecko może w sposób jasny zidentyfikować się z trudnymi aspektami codzienności, przeżyć je symbolicznie, przepracować w sposób AKCEPTOWALNY, uwolnić się i pójść dalej. To znaczenie katarktyczne utworów, znane już od czasów tragedii greckiej, wykorzystujemy także często my, dorośli, sięgając po książki, poezje, sztuki wywołujące w nas mocne emocje. Któż nie czuł się jakby oczyszczony, wymyty od środka wychodząc z kina po dobrym filmie, czy po przeczytaniu dobrej lektury?

Niezwykle istotny jest więc fakt po jaki rodzaj baśni się sięga. Nawet klasyka bywa często w różnych wersjach okrojona, złagodzona i zbanalizowana. Ważne, aby to były utwory oryginalne, a nie np adaptacje disneyowskie, które w gruncie rzeczy zawierają zmienioną treść. Nie należy sie bać klasycznych zakończeń, dziecko najczęściej potrzebuje konkretnego rozwiązania sytacji, aby móc doświadczyć tego, że problem został definitywnie zakończony, dobro zwyciężyło, zło zostało ukarane: oczy wydziobane złym siostrom, wilk zabity, a nie za karę zaprowadzony do zoo...
Czasem może się zdarzyć, że dzieci nie lubią baśni, ale można się wtedy zapytać jakich baśni słuchały?  Złagodzone, rozmyte zakończenia mogą wbrew wszystkim pozorom zachwiać poczucie bezpieczeństwa dziecka - jak to? To ten niedobry wilk jeszcze żyje, a co będzie jak ucieknie z tego zoo? Takie basnie moga faktycznie przerażać i można nie chcieć ich słuchać.
W każdym przypadku należy podążać za dzieckiem, nic na siłę, to ono poprowadzi do baśni, których potrzebuje, a odrzuci te, które w jakiś sposób będą dla niego zagrażające. Trzeba mu zaufać.

Osobiście bardzo lubię jeszcze jeden aspekt baśni. Mimo, iż niektórzy autorzy przeprowadzają ich analizę psychologiczną (w tym sam Bettelheim również) nie można dokładnie przewidzieć jaką dziecko baśń wybierze i dlaczego tak właściwię ta, a nie inna wywiera nań taki efekt. Oczywiście można mieć czasem wrażenie, że już się ma, już się zrozumiało, posiadło sekret i samo dziecko w gruncie rzeczy sie posiadło, ale w pewnym momencie wszystko się odmienia, już sie nie rozumie, już nie kontroluje, nie potrafi więcej wywierać wpływu, Dziecko jest wolne. Sam na sam z historią, a my obok, towarzysząc mu, przekazując słowa, ale już nie mając bezpośredniego dostepu do tego Spotkania pomiedzy dzieckiem a światem wyobrażonym, jego światem. Światem często nieuświadomionym też dla samego dziecka, ale jakże cennym, potrzebnym, koniecznym.

I jeszcze jedno, może najważniejsze dla nas: Ważne, aby czytać, opowiadać baśnie także w języku polskim. Aby był to dla dziecka język, w którym także przeżywa przygody u boku baśniowych bohaterów, doznaje emocji, widzi, że sprawiedliwości staje się zadość, zło zostaje zwyciężone i może tym wszystkim się z nami podzielić. Aby jego wewnetrzny świat wzrastał także po polsku.


Dla zainteresowanych tym tematem polecam prace B. Bettelheima. Mój mąż jeszcze nic nie napisał o swoich doświadczeniach i przemyśleniach baśniarza, ale może go kiedyś zdołam do tego namówić :-)

Bruno Bettelheim Cudowne i Pożyteczne. O znaczeniach i wartościach baśni.
Bruno Bettelheim The Uses of Enchantment: The Meaning and Importance of Fairy Tales.
Bruno Bettelheim Psychanalyse des contes de fées


czwartek, 25 kwietnia 2013

Polecam z półeczki - Baśnie Braci Grimm

Chciałabym dzisiaj napisać kilka słów o baśniach braci Grimm.

W 1812 roku dwaj niemieccy pisarze i jezykoznawcy Wilhelm i Jacob Grimm, opublikowali cykl baśni. Zbiór ten powstał na podstawie wieloletnich badań  przekazów ludowych, mitów, podań. Trudno powiedzieć więc z którego wieku wywodzą się rzeczywiście przytaczane opowieści, na pewno jednak przekazywane latami z ust do ust, zapamietywane, pilnie strzeżone, są one kwintesencją ludzkiej natury i do tej natury przemawiają. Od wieków, a dzisiaj przemawiają do mojego chłopca.


Gabriel kocha baśnie. I potrzebuje ich.
Przez długi czas baśnie opowiadał u nas tata, ale niedawno zrozumiałam, że one tak przenikają do wnętrza Gabriela (a może to świat wewnetrzny Gabriela zaczął wyrażać się w baśniach?), iż postanowiłam, ze muszę je mu przekazać także w języku polskim. Siedzimy wiec teraz wieczorami i czytamy, lub też opowiadam mu te, których się już nauczyłam na pamięć. A Gabryś uczy się przeżywać po polsku, To bardzo ważne.

A dlaczego baśnie braci Grimm właśnie? Bo dziwnym trafem te najczęściej dzieci wybierają, jeśli oczywiście im się na to pozwoli. Dziwnym, gdyż często w odbiorze dorosłych baśnie te są estetycznie okrojone, okrutne, z prostą fabułą, jednym słowem pod każdym względem nieatrakcyjne, a nawet mogące się wydawać jako niebezpieczne...Dlaczego więc?

Osobiście lubię pozycje, które istnieją, gdyż powstały z potrzeby dziecka, a nie zostały wygenerowane, aby w dziecku stworzyć potrzebę, Baśnie braci Grimm, w przeciwieństwie do wielu innych "złagodzonych" autorów, przedstawiają świat tak, jak dziecko go widzi, w sposób uproszczony, czarno-biały, dychotomiczny na zasadzie dobro-zło i to dobro zawsze zwycięża, a zło zostaje ukarane. Dziecko potrzebuje takiego uproszczonego wyrazu świata, w ten sposób może się w nim odnaleźć i go przyswajać. Dzieki tej biegunowości i prostocie uczy się następnie zauważać bardziej subtelne różnice, niuanse w świecie społecznym, w jakim żyje na codzień. To tak, jak my, chcąć poznać jakąś dziedzinę nauki, prac ręcznych, sportu potrzebujemy na początku bardzo jasnych, konkretnych, prostych wskazówek.
Baśnie są właśnie takimi dla dziecka wskazówkami. Choć nie tylko wskazówkami, ale o tym więcej niebawem...

Baśnie Braci Grimm są bestsellerem od wielu lat, proponowane przez wiele wydawnictw nie sa trudne do znalezienia. Tym, którzy są zainetersowani, a nie moga dotrzec do wersji papierowej, polecam stronę internetową, gdzie można znaleźć wiele historii tych autorów, w licznych językach, między innymi w języku polskim.

www.grimmstories.com






poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Konferencja na temat dzieci dwujęzycznych

21 czerwca, w Paryżu, odbedzie się konferencja  na temat dzieci dwujęzycznych. W programie wiele ciekawych wystąpień, między innymi odnośnie: dwujęzyczności już w łonie matki, strategii w rodzinach dwukulturowych i dwujęzycznych, rodzicielstwie w kontekście przekazywania języka...
Konferencja organizowana jest przez Paryskie Laboratorium Psychopatologii i Zdrowia oraz Uniwersytet Paris Descartes.
Ja się wybieram, gdyby ktoś z Was był zainteresowany, to może się spotkamy :-)
Pozdrawiam wszystkich serdecznie.



piątek, 19 kwietnia 2013

La la la! Ha, ha, ha! czyli nasze piątkowe gadułeczki

Jak tu jeszcze zmotywować dziecko do mówienia i twórczości językowej?
Najlepiej, żeby było to przyjemne, ciekawe i nietypowe...
Najlepiej się wspólnie zdrowo pośmiać!

U nas zaczęło się od piosenek. Uwielbiamy razem śpiewać, w zasadzie to śpiewamy zawsze, kiedy się tylko da, a nawet i nie da. Ostatnio do śpiewania doszedł i taniec, więc np. msze świete, w których uczestniczymy okraszone są także spontanicznym śpiewem i tańcem naszych dzieci...no coż, ale ja nie o tym...

Rechotanie przy śpiewaniu zaczęliśmy od "Ogórka", który, jak zapewne pamiętacie z dzieciństwa, wykonywany był przez również warzywne Fasolki. Nie wiem dokładnie jak się to stało, ale zapewne  Gabryś stwierdził, że zielony garniturek staje się banalny i zaczał ubierać ogórka w różne inne kolory. Odtąd w naszych piosenkach zamiast zielonego mudurka, rzeczony ogórek zaczął nosić: czerowny, niebieski, żółty, a nawet tęczowy, purpurowy, czy śnieżny garniturek.
Wszyscy bylismy zgodni, że jak garniturek był fioletowy, czy brązowy, to znaczyło, że ogórek jest już nieźle nadpsuty i sytuacja ta wywoływała salwy śmiechu. Zabawa była przednia, z całą szczerością zauważę tylko, że było to posunięcie wysoko nieempatyczne...

Po ogórku, na śmieszniku znalazła się "Babuleńka".


Nie wiem, czy pamiętacie to dzieło tradycyjne opowiadające o staruszce, która posiadała koziołka, pustego i niesfornego. Ów koziołek, jak na każdego przyzwoitego koziołka przystało, wyjadł babuleńce pole kapusty. Babuleńka w gniewie wygnała koziołka na rozstajne drogi i jak łatwo sie domyslić banitę zjadły w kolei wilki. Taki jest końcowy morał, chyba trudny do przełknięcia dla dzieci, nie ma bowiem prawdziwego elementu naprawczego, choćby takiego, by babuleńka najadła sie później do syta tą kapustą.
Faktycznie często mówiłam sobie, że czegoś mi z tej wersji piosenki brakuje. Do dnia, gdy Gabriel w przypyłwie inwencji tówrczej zaczął wymyslać ciąg dalszy historii. Powstały więc następne zwrotki o tym, jak to:

I wygnała kozła na rozstajne drogi
Koziołek był sprytny i nadstawił rogi
Fik Mik Fik Mik i nadstawił rogi (bis)

Wilki zobaczyły i się przestraszyły
Kozioł ucieszony: Bedę szukać żony
Fik Mik Fik Mik Bedę szukać żony (bis)"

oszczędzę Wam reszty zwrotek, tym bardziej, że zmienają się praktycznie co wieczora. Sens był taki: Kozioł usłyszał przepiekny śpiew ME ME dobiegający z wieży, uwolnił mieczem uwięzioną kozę, babuleńka musiała zaakceptować narzeczoną,, a po weselu kozia para miała wiele (liczba waha się w zależności od rachunkwych upodobań Gabrysia od  45 do 1000) dzieci. Przy takiej obstawie wilki nie miały szans i uciekały gdzie pieprz rośnie.
Pominę psychologiczny wydźwięk tej wersji historii o babuleńce. Efekt jest po prostu śmieszny. Szczególnie śpiewany przez mnie jako kołysanka (wymysł Syna) w wersji baladowej, tej skocznej z natury piosenki.
Ale Gabrielowi to odpowiada, koi i bawi. I chyba o to właśnie ma chodzić!


środa, 17 kwietnia 2013

Wtorkowe czytaneczki - zabawy samogłoskowe

Wydobyłam dzisiaj z naszego archiwum zdjęcia zabaw, którym poświęcalismy sporo czasu kilka miesięcy temu.
Był to okres, kiedy zauwazyłam, że Gabryś zaczął zapomniać nauczone wcześniej metodą Szkoły Krakowskiej samogłoski.

Od pewnego czasu stwierdzam, że Synek należy stanowczo do klasy kotów chodzących własnymi ścieżkami i nie cierpiących utartych schematów i metod. Jako człowiek jestem z niego dumna, jako rodzic muszę czasem zakasać rękawy i znaleźć sposoby, aby za nim podążać, blisko, ale nie za blisko; tak, aby pozostać w kontakcie, a nie deptać mu po piętach, żeby kota nie spłoszyć...

Jak nietrudno się domyślić Synek nie jest zainteresowany pracą przy stoliku, książkach, z rączkami spokojnie spoczywającymi na blacie...
Więc spróbowaliśmy zaprosić samogłoski do naszych zabaw. I pewnego dnia samogłoski zaczęły podążać za Gabrysiem i jego pasjami.
Jedną z większych pasji Gabriela są wszelkiego rodzaju zabawy polegające na wymyślaniu fabuły przy pomocy figurek, postaci, playmobili, duplo, a nawet kawałków drewienek, kamieni etc.
Samogłoski więc stawały się skarbami wykradanymi przez piratów, bronionymi przez rycerzy, wożonymi na Marsa statkami kosmicznymi. Każda samogłoska miała swoją rangę i wartość, najpierw np piraci wykradali "A", bo było nacenniejsze, nastepnie "E" itd. Rycerze szukali zaginionych "O", księżniczce ofiarowywali "Y"...

Tutaj statek kosmiczny transportuje "U" na inną planetę ...


Dla Gabrysia najważniejsza była historia, ciekawiąca go, przez niego stworzona, czasem przez nas dwoje, z rozwiniętą fabułą i akcją. Nie interesowała go zupełnie mechaniczna manipulacja samogłoskami, np wożenie, chowanie, przypinanie itd. Samogłoski musiały zaistnieć w kontekście. Gdy pojawiała się historia, Gabriel angażował się szybko i widać było, że jakaś czynność zupełnie dla niego wcześniej bez znaczenia, nabierała głębokiego sensu.

Dla Leopolda natomiast, niezmiernie zaiteresowanego obserwacją naszej zabawy, wystarczyło przewożenie literek. Leo ukochał kartonik z "A", który wymiędlony, wyciumciany woził przez kilka dni swoimi samochodami.



Życzymy wszystkim wymyślania, kreowania wspaniałych zabaw samogłoskowych i sylabowych!



czwartek, 11 kwietnia 2013

Pożyteczne z półeczki - tym razem dla dorosłych

Dostaję ostatnio coraz liczniejsze zapytania o źródła, z jakich korzystam w trakcie pisania mojego bloga.

Hmm, zdaję sobie sprawę, że jest to głównie pytanie o różne pozycje książkowe z których korzystam, ale tak naprawdę mało tu wiedzy prosto z książek przepisanej, mało naukowych wywodów, nie o tym myślałam, kiedy zaczynałam pisać.
Chodziło mi o to raczej, żeby pewne naukowe wiadomości przybliżyć nam wszystkim, zastanowić się nad tym, co przeżywamy, spróbować to nazwać, nadać temu sens, podzielić się radościami i trudnościami, razem znaleźć jakieś rozwiązania, i po prostu się powspierać, miedzy nami rodzicami.
Jakby nie było, jesteśmy z różnych stron świata , o różnych poglądach i przekonaniach, z różną historią, róźnymi pagnieniami, ale jest między nami jakiś wspólny mianownik. Po to ten blog, aby go odnaleźć.

A więc na pytania o źródła, niełatwo odpowiedzieć krótko; bo źródeł jest ich wiele i nie wszystkie teoretyczne...
mówiąc w skrócie:

Pierwszym źródłem inspiracji i motywacji sa moje dzieci, czas, jaki z nimi spedzam, obserwacje moje i innych osób na ich temat, moje rozterki, pytania, jakie sobie zadaję, radości, sukcesy, zauważenie, że "TO"działa, dobrze funkcjonuje, uśmiechy, łapy zarzucone na szyję jak poszłam w dobrym kierunku...

Patrzę też i zadziwiam się światem obok, innymi rodzinami dwujęzycznymi, osobami, jakie mi przychodzi spotykać na codzień lub od święta, realnie lub wirtualnie, a które mnie zastanawiają, fascynują, zachwycją, czasem wzruszają...
Jesteście również przede wszytskim Wy, którzy czytacie, komentujecie bloga, piszecie do mnie, dzielicie się Waszymi doświadczeniami...Wszystkim bardzo dziekuję i chcę powiedzieć jak bardzo doceniam każde słowo!

I są także ważne spotkania z osobami, które się na rzeczy znają. Mam szczęście mieszkać w miejscu, gdzie sporo się dzieje: konferencje, seminaria, grupy dyskusyjne, istnieją świetne stowarzyszenia takie jak Café Bilingue, do którego mam sposobność należeć. Niewątpliwie naznaczyły bardzo mój sposób spostrzegania dwujęzyczności spotkania i dyskusje z Barbarą Abdelilah-Bauer i Ranką Bijeljac, listopadowa konfrencja z profesorem François Grosjean, a na pewno jeszcze bardziej - późniejsze z nim rozmowy w kuluarach. Daleka (ale jednak) znajomość z założycielką Szkoły Krakowskiej profesor Jagodą Cieszyńską i jej współpracownikami.

Godziny, a raczej dni całe lub noce, czy nawet miesiące, jakby to wszystko podliczyć, dyskusji z dr Elą Ławczys na temat rozwoju językowego, dwujęzyczności dzieci, problemów z tym związanych, i wzajemnego uczenia się zdystansowania od tych właśnie problemów przy atakach szaleńczego śmiechu gdzieś tam o pierwszej nad ranem. Dzięki Elu za Twoją wiedzę, intuicję i przyjaźń!

No i moja przygoda uniwersytecka i naukowa, czas, jaki spędziłam na Uniwersytecie w Poitiers w zespole profesor Josie Bernicot, od której uczyłam się wiedzy o języku. Wszystkie lata przy profesor Marii Straś-Romanowskiej na Uniwersytecie Wrocławskim, która nauczyła mnie szacunku do człowieka i spostrzegania go jako Osoby, oraz wpoiła miłość do koncepcji humanistycznych.

Są też lata obcownia z osobami, które określa się mianem chorych i potrzebujących, a o których wciąż trudno mi myśleć tylko w taki sposób, tyle można w kontakcie z nimi otrzymać. To doświadczenia psychologa klinicznego wśród osób niepełnosprawnych intelektualnie, chorych psychicznie, dzieci z trudnych środowisk...

I oczywiście książki, artykuły naukowe i inne, poradniki...Trudno je tu wszystkie spisać, podam te, które teraz przychodzą mi na myśl jako najważniejsze, większość z nich jest niestety w języku obcym, mam nadzieję, że każdy będzie mógł znaleźc coś dla siebie...
Przepraszam, że te kilka pozycji literatury podaję na końcu, są one bardzo ważne, to pewne, ale nic nie kształtuje człowieka i tego, co ma w głowie i w sercu, jak obcowanie najpierw z innym człowiekiem.

  • Abdelilah- Bauer, B. Le défi des enfants bilingues. Grandir et vivre en parlant plusieurs langues,
  • Abdelilah- Bauer, B. Guide à l'usage des parents d'enfants bilingues
  • Bijeljac, R. Breton, R. Du langage aux langues
  • Cieszyńska, J. Dwujęzycznoć, dwukulturowość - przekleństwo czy bogactwo? O poszukiwaniu tożsamości Polaków w Austrii 
  • bardzo ciekawe artykuly profesor Cieszynskiej na stronie konferencje logopedyczne http://www.konferencje-logopedyczne.pl/2,a,do-pobrania.htm
  • Grosjean, F.  Life with Two Languages: An Introduction to Bilingualism.
  • Grosjean, F.  Bilingual: Life and Reality.  
  • Kail, M. Fayol, M. L’acquisition du langage
  • Kurcz I. Psychologiczne aspekty dwujęzyczności 
A z zakresu szeroko pojętej wiedzy o człowieku gorąco polecam książki V. Frankla, A. Gałdowej, M. Straś-Romanowskiej, M. Kościelskiej, E. Levinasa, P. Ricoeura, M. Klein, D. Winnicotta,  I. Filliozat, F. Dolto i jeszcze sporo innych, o których będę się starała pisać.

To wszystko ukształtowało moje pojmowanie człowieka i spojrzenie na dwujęzyczność i dwukulturowość, jako jednych z ważniejszych wymiarów życia ponad połowy ludzkości.  Tym wszystkim dzielę się z Wami regularnie, ponieważ chcę, aby służyło nam wszystkim. I jak posłuży choćby jednej osobie, rodzinie, to znaczy, że publikowanie tych zapisków ma sens (ponieważ samo pisanie sens głeboki ma już dla mnie i dla moich dzieciaków).

I tutaj PROŚBA, APEL:
Ze względu na szacunek do mojej pracy, refleksji i pracy tych wszystkich, o których tu wspomniałam prosze, aby osoby, które z moich tekstów korzystają, je publikują, pytały mnie o zgodę i podawały źródło.
Pozwalam sobie na ten apel, gdyż niestety widziałam już w sieci moje teksty...gdzie indziej niż na moim blogu, bez podania kto był ich autorem...



środa, 10 kwietnia 2013

OPOL, ML@H..., refleksji ciąg dalszy

Poruszyłam niedawno temat strategii OPOL i ML@H i rozpętała się dyskusja, na moim blogu, ale także u Eli i Anety i Sylaby. Cieszę się z tego bardzo, gdyż tego rodzaju wymiany poglądów, wiedzy i doświadczeń mogą być pomocne dla nas wszystkich!
Chciałabym ponownie zabrać głos w dyskusji i napisać o kilku rzeczach, które wydają mi się w tej kwestii istotne. Dziękuję bardzo Dorocie, Sylabie, Eli, Anecie, Basi i Ani których uwagi do ostatniego posta były bardzo cenne.

Zanim przejdę do meritum sprawy, chciałabym się podzielić z Wami kilkoma przemyśleniami na temat metod i strategii w ogóle.

Koncepcje i schematy są ważne, gdyż wyznaczają kierunek drogi jaki chcemy obrać, wartości, z jakimi się identyfikujemy, czasem są światłem, kiedy czujemy się zagubieni i nie wiemy w jakim kierunku podążyć.
Niezwykle istotne jest w wielu życiowych przypadkach obranie jakiejś metody, "niestanie" na rozdrożu, zapewnienie w ten sposób dziecku (i sobie?) poczucia bezpieczeństwa, przewidywalności.

Ale uwaga! Często można rozumieć metody i strategie jako wymagające rygorystycznego stosowania. Istnieje w takim przypadku ryzyko usztywnienia postępowania, codzienności, kontaktów...
Metody, strategie są to najczęściej koncepty teoretyczne. Duża część z nich (niestety nie wszystkie!) powstała w wyniku obserwacji życia człowieka (wielu ludzi) i została zapisana jako uogólnienie tych obserwacji. Znaczy to miedzy innymi, że nie można ich dopasować w stu procentach do stu procentów ludzi.

Zawsze uważałam, że osoby są ważniejsze niż przedmioty, koncepcje, ideologie, czy strategie właśnie. Ideologia zmienia się rzadko, strategia ewoluuje wolno. Osoba zmienia się ciągle (przynajmniej niektóre jej aspekty), zmieniają się także jej potrzeby, pragnienia, marzenia. Bardzo ważne, abyśmy to jako rodzice wzięli pod uwagę. Nie  można zamknąć osoby w metodzie. To ta metoda ma słuzyć osobie, czy jak często w przypadku dwujęzyczności - rodzinie. Trzeba więc czasem zebrać się na odwagę i zadać sobie pytania Czego potrzebuje dziś moja rodzina? Jakie ma pragnienia moje dziecko? Czego ja pragnę? I w tej perspektywie zweryfikowac postawę, a może i używaną metodę.
Aby wysłuchać siebie, własne dziecko, małżonka, bardziej niż autora książki. By nie wybrać strategii kosztem relacji.

No to teraz z czystym sercem mogę napisać o metodach :-)

Dla przypomnienia;
OPOL (One Person One Language) to strategia, zwana też STRATEGIĄ OSOBY w której każdy z rodziców posługuje się w kontakcie z dzieckiem swoim językiem. Np. mama mówi po polsku, tata po francusku, jak jest w naszym przypadku, czy tata mówi po polsku, mama po angielsku, etc.
ML@H (Minority Language at Home) Według tej metody język mniejszościowy jest językiem domowym czy raczej językiem kręgu rodzinnego. Metoda ta proponuje dość dużo elastyczności można zastosować przy niej równolegle STRATEGIĘ MIEJSCA; np mówimy po polsku razem tylko w domu,  a na zewnątrz po francusku, lub STRATEGIĘ CZASU - mówimy po polsku podczas wakacji i w weekendy

W dalszym tekście dla przejrzystości będę używała tylko skrótów.

Obie strategie OPOL i ML@H wspierają wychowanie dwujęzyczne i wymagają często zaangażowania ze strony obu rodziców. Zaangażowanie to opiera się na decyzji podjęcia wysiłku, aby umożliwić dziecku nabycie dwóch lub więcej języków. 
Oczywiście w stosowaniu obu strategii dobra wola zamieszanych w proces osób jest podstawą wszystkiego, podobnie jak zresztą w całym zjawisku dwujęzyczności. Trudno zmusić do komunikacji osobę, która nie ma na to ochoty. Można natomiast ją do tego zachęcić, zmotywować, rozbudzić pragnienie, obudzić wolę.

W przypadku OPOL wysiłek ten będzie polegał na uwadze, aby konsekwentnie mówić do dziecka tylko w swoim (lub wybranym) języku, aby starannie oddzielać języki, często będzie to też wysiłek emocjonalny polegający na akceptacji faktu, że nie rozumie się tego, co druga strona dziecku komunikuje.
Ważne jest jednak, aby pomimo przeżywanych trudów rodzice komunikowali dziecku także radość z przekazywania języka, satysfakcję z jego znajomości, wspaniałość dobrej komunikacji... Aby ten proces był nacechowany pozytywnie!

Metoda ML@H natomiast wiąże się z podjęciem trudu nauczenia języka mniejszościowego przez rodzica kraju zamieszkania, a więc dla uczącego się rodzica: wysiłkiem intelektualnym, fizycznym (podróże do Polski, kursy, lekcje, etc), emocjonalnym, gdy trzeba przekroczyć własne bariery, stanąć na słabszej pozycji...
W przypadku ML@H, rodzic języka dominujacego musi wykonać ten krok w kierunku języka mniejszościowego i nie zawsze jest to łatwe, czesto mimo dobrej woli! A więc w grę wchodzą jeszcze czas, obecność w domu, zdolności lingwistyczne, pobyty w Polsce, różnice strukturalne i fonetyczne pomiędzy oboma językami, itd.
Rodzic uczący, przekazujący własny język musi natomiast podjąć trud cierpliwości, wytrwałości, motywacji innych, i też niejako przyjęcia i akceptacji komunikacyjnej niedoskonałości małżonka.

Nie jest możliwe całkowite rowdzielenie dwóch metod i stosowanie jednej nie wyklucza używania drugiej. Przykładowo domownicy mogą rozmawiać po polsku w domu (ML@H), a już na zewnatrz mama wzraca się do dziecka po polsku, a tata po angielsku (OPOL). Albo rodzice zwracają się do dzieci każde w swoim języku, a język mniejszościowy czynią językiem pary małżeńskiej, tak jak pisała o tym Aneta.

Ważne jest, aby podkreslić iż stosowanie języka mniejszościowego w domu nie eliminuje metody OPOL, tylko najczęściej ją nieznacznie redukuje. Pozwala to na zachowanie korzyści wynikających z OPOL (przekazanie prawidłowej wymowy, systemu gramatycznego, identyfikowanie języka z jednym rodzicem, itd) oraz benefisów płynących z ML@H, głównie chodzi to u wzmocnienie języka mniejszościowego i wsparcie rodzica, który go przekazuje. Wsprcie to ma ogromne znaczenie, gdyz może zapobiec zaniknięciu języka słabszego i burn-out (wypaleniu przecież prawie zawodowemu!!) rodzica .

Jedno jest pewne, nie istnieje jedyna idealna metoda  dla wszystkich rodzin. Każda rodzina powinna wybrać tę, która najbardziej jej odpowiada ze względu na potrzeby i możliwości wszystkich członków, a najczęściej jest to konfiguracja różnych metod i strategii.

Dla tych, którzy zainteresowani są wprowadzeniem strategii ML@H, kilka refleksji na ten temat:

Na pewno włączenie strategii ML@H musi być poprzedzone kilkoma spełnionymi warunkami, a więc
- dobra wola rodzica języka dominujacego
- zadowalający poziom języka mniejszościowego u tego rodzica - piszę zadowalający, a nie bardzo dobry, gdyż mam przekonanie, że przy takim poziomie można zaczynać komunikować się w miarę skutecznie, a poziom w trakcie ćwiczenia będzie prawdopodobnie stale wzrastał. Można się też pokusić o stwierdzenie, że poziom języka polskiego u rodzica obcego pochodzenia na początku może być także podstawowy, rodzic może w ten sposób uczyć się z rodziną.
- w takim przypadku wspólna komunikacja początkowo może dotyczyć prostych sfer życia codziennego, a stopniowo poziom jej trudności może wzrastać. Pozostałe, ważne tematy mogą być omawiane czasowo w języku najlepiej opanowanym przez członków rodziny, przy czym każdy z rodziców może się zwracać do dziecka w swoim języku.
- w przypadku niedoskonalej znajomosci jezyka mniejszosciowego przez rodzica kraju zamieszkania, jako cel obierana jest raczej motywacja dziecka, waloryzowanie  drugiego języka, faworyzowanie kodu a nie nauka gramatyki, czy wymowy
- w takim przypadku interesującym podejsciem może byc komunikacja w jezyku mniejszosciowym pomiedzy rodzicami, przy czym kazdy rodzic pozostaje przy swoim jezyku (OPOL) mowiac do dzieci
- ważne jest dobre, pozytywne nastawienie wszystkich, traktowanie tej metody jako zabawy, rozrywki, "funu", dla dzieci, a może i "szpanu" dla nastolatków: Super! W niedzielę mówimy po niemiecku! jak o tym pisała u Anety Olga
-  ML@H (z ang. język mniejszościowy w domu) nie oznacza tylko używania języka mniejszościowego w zamknięciu i izolacji, w przysłowiowych czterech ścianach, nazwa ta dotyczy moim zdaniem skrotu myslowego, przywoluje bowiem raczej krag rodzinny. Oznacza to, ze w tej sytuacji, kategoria "dom" bardzo sie rozszerza i mozna poslugiwac sie jezykiem mniejszosciowym Z RODZINĄ takze w restauracji, na spacerze; czy basenie.
- bardzo istotny jest szacunek dla uczuć i pragnień innych członków rodziny, razem ustalamy kiedy, co i jak według chęci i potrzeb wszystkich , o tym podmiotowym aspekcie ML@H pisze Ela
- tutaj chciałabym podkreslić fakt, iż jest to bardzo ważna strategia, kiedy sytuacja wymaga elastyczności.
- jeżli tylko członkowie rodziy tego sobie życzą i mają takie możliwości warto kontynuowac metode ML@H mimo niedoskonalosci, zawsze to jakis przyczynek w waznej sprawie dwujezycznosci naszych dzieci!



piątek, 5 kwietnia 2013

OPOL or not OPOL...

...oto jest pytanie, które być może niektórzy z nas zaczęli sobie zadawać w trakcie dwujęzycznej przygody ze swoimi dzieciakami.
U nas pojawiło się stosunkowo niedawno, kiedy uświadomilismy sobie, że za mało wkoło polskiego i że niełatwo kiedy mama jest jedynym źródłem języka mniejszościowego.

Tutaj kilka słów wyjaśnienia: jak zapewne wielu z Was wie, OPOL (One Person One Language) to strategia, zwana też STRATEGIĄ OSOBY w której każdy z rodziców posługuje się w kontakcie z dzieckiem swoim językiem. Np. mama mówi po polsku, tata po francusku, jak jest w naszym przypadku, czy tata mówi po polsku, mama po angielsku, etc.
Przez wiele lat strategia ta była polecana przez badaczy i specjalistów, do tego stopnia, że osiagneła prawie status "dwujęzycznego dogmatu". Pod wieloma względami słusznie nadano jej taką wagę - OPOL pomaga dziecku przypisać daną osobę do języka, i w ten sposób łatwiej abstrahować reguły gramatyczne i leksykalne, czy sprawia (teoretycznie), że zjawisko mieszania języków pojawia się rzadziej.

Benefisy stosowania OPOL nie są jednak bezwzględne.
Profesor Grosjean mówi o ryzyku posługiwania się strategią osoby w przypadku, kiedy rodzic używający języka mniejszościowego jest jego jedynym dla dziecka źródłem.
Jak donosi Dr. Barbara Zurer Pearson, w książce Raising a Bilingual Child, sytuacja taka może prowadzić do gorszej znajomości języka mniejszościowego, dwujęzyczności pasywnej, a nawet być niekiedy źródłem konfliktów, kiedy to dziecko domaga się, aby rodzic zwracał się do niego w języku otoczenia, szkoły, kolegów, jak to często następuje w okresie dojrzewania, a niekiedy nawet wcześniej....

W takich sytuacjach, jeśli to tylko możliwe, Francois Grosjean proponuje obrać strategię mL@H (Minority Language at Home). Według tej metody język mniejszościowy jest językiem domowym, ale jako że metoda ta proponuje dość dużo elastyczności można zastosować przy niej równolegle STRATEGIĘ MIEJSCA; np mówimy po polsku razem tylko w domu,  a na zewnątrz po francusku, lub STRATEGIĘ CZASU - mówimy po polsku podczas wakacji i w weekendy. Pozwala to na uniknięcie pewnych konfliktów typu "Mamo, błagam, tylko nie po polsku w szkole".
Stosowanie  mL@H zwkle wiąże się z wysiłkiem rodzica, dla którego język mniejszościowy jest językiem obcym. Te wysiłki jednak bardzo szybko sie opłacają. Małżonek jest bardzo dumny z postępów, czuje sie kompetentny i wspierający. A dzieci? Dla dzieci to niesamowity sygnał, że drugi język jest ważny, cenny, warty nauczenia się i wysiłku.

Od pewnego czasu staramy sie stosować strategię mL@H. Gabryś coraz wiecej odpowiadał mi po francusku i szukaliśmy z mężem sposobów wzmocnienia języka polskiego. Pomysł ten już od dłuższego czasu chodził po głowie tacie, ale ja sztywno trzymałam sie metody OPOL. Dopiero paryskie spotkanie w profesorem Grosjean dodało mi odwagi, a mojemu mężowi pozwoliło na powiedzenie "a nie mówiłem" :-). No cóż nikt nie jest prorokiem we własnym kraju...
Rzuciliśmy się więc na głeboką wodę. Ja zadowolona, tata z checią do pracy, Przeprowadzka nas trochę w tym projekcie zatrzymała, bo jednak na początku wcielenie mL@H wymaga trochę wysiłku, ale dzielnie do metody powoli wracamy, stosując ja na razie np w czasie posiłków, czy spacerów.
Oczywiście pozostaje kwestia akcentu, nieprawidłowości gramatycznych etc. Jednak w tym momencie naszego życia ważniejsze wydaje mi się pozytywne zmotywowania mojego dziecka do mówienia po polsku, niż to, że będzie się wyrażał z akcentem. czy popełniał błędy. Myślę, że ta motywacja jest w tym momencie najważniejsza i nie możemy jej za przepaścić. A dla małego chłopczyka, ze względów identyfikacyjnych ważne jest być jak tata....
Będe Was informować na bieżąco o naszej przygodzie, a na razie to Gabryś informuje dumnie wszystkich zainteresowanych "Uczę tate polskiego". I coś w tym jest!

środa, 3 kwietnia 2013

Zmartwychwstanie

Jeszcze czas wielkanocny, wiec pozwalam sobie z lekkim poślizgiem złożyć wszystkim życzenia: Nowego Życia, wolności i zmartwychwstania w relacjach, tych najważniejszych i najtrudniejszych.
Internet dopiero co się u nas na nowo pojawił, więc nie kradł już czasu wieczorami, mogłam sięgnąć po kilka książek gdzieś tam zapomnianych i odkopanych przypadkiem dzięki emigracji kartonowej.
Czytam ostatnio Tak sobie myślę J. Stuhra, jego dziennik zwycięstwa nad chorobą i autora oczyma widzianą kronikę wydarzeń kulturalno-politycznych w Polsce. Dobrze mi robi ten haust dobrej refleksji na temat polskiej sztuki, kina, ale nie o tym chcę pisać. Tak sobie myślę, że Stuhr nie nad rakiem najwieksze odniósł zwycięstwo, ale nad marazmem, zgorzknieniem i brakiem nadziei, jakie mógł odczuć w tak trudnych chwilach. Politycy sie kompromitują, kultura upada, kolejne chemie wyżerają mu komórki, a on  z zachwytem i niecierpliwością nastolatka czeka na narodziny swojej wnuczki. I ten zachwyt później nad maleńkim okruszkiem ludzkiej istoty, i ta radość... I to wszystko w cierpieniu...a jaki entuzjazm, jakie piękne wzruszenie...
Czytam i myślę, że takiego zachwytu mi trzeba. Codziennie. nad moimi dziećmi, nad moim życiem. Pomimo różnych okoliczności (Ci którzy mieszkają poza granicami, podejmują trud wychowania dwujęzycznego, wiedzą - nie zawsze łatwych okoliczności) zachwycić się mi trzeba codziennością, być tu i teraz, obecną, wdychać do oporu dzisiejsze powietrze, uśmiechy, łapki klęjące, słowa niezdarne, psoty nieprzewidziane.  Jutro będzie już inne. I dzieci moje będą inne i ja...przekroczyć muszę konwenanse, bariery w sobie i własne limity, żeby naprawdę z nimi być, obecną, tu i teraz, a nie w mojej głowie gdzieś zagubiona, w przeszłości zapóźniona, w przyszłości już za wcześnie. Być sobą z nimi muszę i sobą pewnie też się zachwycić, żeby móc nimi się fascynować, radować, cieszyć. I nie chodzi tu tylko myślę o tak często zbanalizowane pozytywne myślenie, o  jakiś na sobie wykonany trening poznawczy. To nie dzieje się jedynie w umyśle, ale w sercu, w jestestwie całym. Decyzją woli podjęte i okruszkiem łaski przyprószone.
Takiego zwycięstwa Życia nad śmiercią sobie i Wam życzę.